W CZARNEJ DUPIE

wdupie2
Tak, tak – dobrze widzisz, nie przecieraj oczu – to jest czarna dupa. ZAJEBISTA CZARNA DUPA.
Równo 2 miesiące od ostatniego wpisu. Huh … noooo … tak trzymaj … nabierasz tempa! Czujesz ten sarkazm? Rany:( Właśnie tak mi się chce. Ale jakby najwyższy czas na kolejny wpis. Czy mi się chce? Chyba już odpowiedziałem, że jakby nie do końca. Bo tak naprawdę to totalnie nic mi się nie chce. Ale skoro już zacząłem … W zakładce pod 2016 mam opis: Sezon 2016, w którym sprawdzam czy starty wciąż mnie kręcą. No to wezmę i sobie tu na ten dylemat odpowiem. Więc co się działo w tym 2016 biegowym roku? A niewiele. Niewiele treningowo, niewiele startowo. Raptem 6 startów. Chociaż w sumie każdy z nich był ciekawy.

Kaziki w Radomiu – to był pierwszy start po rocznej przerwie w startach ulicznych. Oczekiwania: przebiec dystans dychy w okolicach 47 minut – dobra złamać 50 min – tak, o takim czasie myślałem. Pierwsze wrażenie gdy wszedłem wśród ludzi na starcie. Przerażony głos w mojej głowie wrzeszczał „Kurwa stary, co ty tutaj robisz?” Tak mi było dobrze bez tego całego startowego zamieszania, że trochę się zgubiłem w tym tłumie ludzi. Ale chwilę później spotkałem kilka znajomych twarzy. Z deka mi się polepszyło. Krótka wymiana zdań i beztrosko olałem swoje oczekiwania. Przypomniałem sobie zasłyszaną kiedyś anegdotę z ciekawą puentą: „Sraj na to – najwyżej się wypierdolisz”. Pomyślałem że uczepię się 2ki znajomych i polecę z nimi tyle ile dam radę. A potem zdechnę na 4-5 km. Bo oni biegli na 44-45 min co w moim przypadku było nie do osiągnięcia. No i poleciałem, na 4 km znajomi zniknęli mi z oczu. Nie dlatego że zdechłem. Zwyczajnie przyśpieszyłem i to oni byli z tyłu. Tak, złapałem zastrzyk mocy. Odleciałem. A zdychać, zdychałem, owszem dopiero na 9km. Do samego końca nie patrzyłem na zegarek. Spojrzałem na zegar na mecie i doznałem szoku – czas 42:03. Mimo że nie była to pełna dycha to czas jak na moją formę i samopoczucie zaskakująco dobry.

Połówka Siebiega w Kielcach – pierwszej edycji nie biegłem, A Słyszałem wiele pozytywnych opinii. Pomyślałem, że sprawdzę osobiście. Choć w sumie to nie musiałem. Akurat po ludziach którzy ją organizują mogłem się spodziewać tylko dobrej imprezy. Oczekiwania: przebiec dystans w ok 1:47-1:50. Kolega, z którym miałem tam biec stwierdził, że nie będzie się telepał ze mną w tym tempie i mogę z nim biec ale na minimum 1:45. Nie dałem się podpuścić. Przynajmniej nie na początku. Klepałem więc zadowolony z decyzji, że Wystartowałem bardzo asekuracyjnie i nie lecę ponad swoje możliwości. Po 2 kilometrze stwierdziłem że tak bez sensu lecieć samemu gdy z przodu biegnie kolega z pracy. Około 4 km dogoniłem Krzyśka a na 7 km stwierdziłem, że Kielce mają naprawdę ładne kibicki. Razem z Krzyśkiem w równym tempie dotarliśmy do 14 km. Poczułem nieodpartą chęć przyśpieszenia. Skoro i tak już biegnę szybciej niż założenie to mogę przyśpieszyć. Meta z czasem 1:42:21 – całkiem zadowalała.

Nocna połówka we Wrocławiu – zawsze chciałem pobiec w tym kultowym biegu. Oczekiwania: to miał być szybki bieg. Kusiło bardzo by szarpnąć się na życiówkę. Pojechałem pociągiem, zrobiłem sobie 14 km spacer z buta po Wrocławiu, złaziłem chyba ze 3 wyspy, wypiłem browar na rynku – chyba zakochałem się w tym mieście. Idąc po pakiet złapała mnie burza. Ale z uśmiechem na pysku wieczorem stawiłem się na starcie. Z nastawieniem, że daję z siebie wszystko. Szło dobrze, naprawdę dobrze. To mogła być życiówka. Ale spacer zrobił swoje. Po prostu na 16 i 18 km nogi odmówiły posłuszeństwa. Dwa kawałki bezwładnego betonu – musiałem pospacerować – życie uratowała mi przeurocza niewiasta z pudełkiem Ptasiego Mleczka. Chyba wiedziała z czym walczę bo rzuciła – „Bierz i zapierdalaj!”. No to wziąłem i zastosowałem się ochoczo do 2giej części tej słodkiej wypowiedzi. Czas 1:38:35. No nie tak źle, 4 minuty od życiówki.

Przełaj w Pinczowie – mój debiut i zarazem ostatni tego typu wyczyn w karierze biegowej. Bardzo chciałem zrobić krosa, padło akurat na ten bieg. Oczekiwania: walka o miejsce w kategorii. Tak – czułem, że dam radę i były na to realne szanse. Od samego początku ruszyłem bardzo ostro. Byłem gotowy na walkę przez te 10 km. Ale już na 3cim kilometrze pudło oddalało się ode mnie w szalonym tempie chociaż o tym nie wiedziałem. Oznaczenie trasy było tak fatalne, że większość zawodników się pogubiła. Ja zamiast 10 km zrobiłem sobie 16 km przez ostatnie 4 przeklinając samego siebie i organizatora. Wrażenia: świetna zabawa, ale po lesie to ja wolę pobiegać dla luzu sam. Dodatkowo, bieganie na maksa po górkach (a szczególnie z nich zbieganie) dało mi mocno po kolanie. Nie dla mnie przełaje:( I nawet nie skusiła mnie obietnica organizatora, że za rok mogę pobiec (jak i reszta tych co zabłądzili) za free.

Wtórpolowe piekło w Skarżysku – tu nie ma co opisywać. Oczekiwania: takie samo co zwykle, żeby tylko dobiec do mety bo pogoda i teren potrafią wybić wszystkie założenia z głowy. Do 12 km biegło mi się super. Wprost rewelacyjnie. Na 11 km 48 minut. A potem z nadmiaru myślenia o rzeczach, o których w czasie biegu myśleć nie powinienem pękła mi psycha. Krótki spacer, ale wiedziałem, że już było po bieganiu. Dotarłem do mety po 1:43:49. Oczekiwanie zaliczone ale poważnie się zastanawiam czy chcę tego spróbować kiedykolwiek jeszcze raz.

No i finałowy Memoriał Wolińskiego praktycznie pod blokiem. Założenia: Minimum 44 min. Na tyle się czułem. Do 6 było bardzo ok, potem deszcz który chyba bardzo mnie wyhamował i już tylko klepanie do mety. Niby wbiegłem w 43:40 chociaż raz dobrze oceniając swoją formę – czyli minimum było – ale styrany strasznie byłem. A zaraz na mecie sam sobie stwierdziłem – to był ostatni start w 2016 roku. No i był. A praktycznie to zarazem ostatni bieg do końca roku. Bo dopiero pod koniec grudnia wyszedłem 2-3 razy na dreptanie.

No i tyle. Który bieg wspominam najlepiej. Są 2. Kielce i Wrocław z wielu różnych względów. No i najważniejsze. Puenta tego tekstu. Czy starty wciąż mnie kręcą? No niestety nie. Nie mam już podjarki na bieganie w ulicznicach. Nic z tego stanu podniecenia, że za chwilę będę biegł wśród ludzi i ścigał się z nimi i samym sobą. Zero adrenaliny w tym wszystkim. Nasuwa się pytanie. Wypalenie? Przetrenowanie? Znudzenie się? A nie wiem i chwilowo nic mnie to nie obchodzi bo nawet nie che mi się nad tym zastanawiać. Jeśli chodzi o bieganie to jest 1 marca a ja jestem w czarnej dupie. Mam w tym roku zrobione 10 krótkich treningów. Praktycznie 4 miesiące przerwy w bieganiu (nie licząc jakiś śmiesznych podrygów). Jestem w wielkiej, zajebistej, czarnej dupie. I tak głęboko, że się duszę i nawet nie widzę światełka w tunelu. I mocno zastanawiam się czy chcę na zewnątrz.
Kurwa … nawet nie jest mi to ciężko otwarcie powiedzieć – bieganie straciło dla mnie sens. Kropka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *